"Creed" znaczy po angielsku "wiara". Skoro mamy już wiarę, pora na predestynację. Proste: Michael B. Jordan musiał w końcu stanąć za kamerą cyklu. Seria o perypetiach boksera Adonisa Creeda od początku kontynuuje przecież tradycję przygód Rocky'ego i boksuje się z jego cieniem. Sam Balboa przejął po Mickeyu Goldmillu (Burgess Meredith) pałeczkę "starego trenera", młody Adonis stawił czoła synowi Ivana Drago (Dolph Lundgren), było więc jedynie kwestią czasu, kiedy Jordan "pójdzie w Stallone'a" na całego. Sly reżyserował już od drugiej części wzwyż, Jordan przejmuje cugle o film później, ale wszystko inne ulega przyspieszeniu i zagęszczeniu. "Creeda III" ogląda się bowiem niczym połączenie trzech innych filmów o Rockym. W tym wypadku "trzy razy bardziej" nie znaczy jednak "trzy razy lepiej". Niestety, mamy nokaut.
Które trzy filmy odbijają się w "Creedzie III"? Po pierwsze: "Rocky 3". Mamy tu opowieść o ustatkowanym mistrzu, który zmiękł na kawiorowej milionerskiej diecie (w wypasionej willi Creeda brakuje tylko robota-lokaja) do tego stopnia, że dopiero nowy, niebezpieczny pretendent przywoła go do porządku. Po drugie: "Rocky 4". Motywem do powrotu na ring jest dla głównego bohatera zemsta: kolega po fachu dostał bęcki, trzeba więc wyrównać rachunki. Przede wszystkim jednak "Creed III" przypomina pierwszego "Rocky'ego" – tyle że opowiedzianego z przeciwnej perspektywy. Adonis wchodzi więc w buty swojego ojca, będącego u szczytu kariery Apolla. Czoła stawia mu zaś odpowiednik Rocky'ego: nieznany bokser z ulicy, bez dorobku oraz z życiem non stop pod górkę. I jest tylko jeden problem z takim odwróceniem: jakoś trudno kibicować głównemu bohaterowi.
Problem ma oczywiście imię i nazwisko, a Jonathan Majors (bo o nim mowa), kradnie dla siebie już drugi hollywoodzki blockbuster w ciągu ostatnich trzech tygodni. Strach pomyśleć, co będzie, gdy zobaczymy go wreszcie w dobrym filmie. Scenarzyści "Creeda III" dają mu co prawda szatańskie imię Damian i pospiesznie dopisują kilka skaz typu "popchnął staruszkę", ale Majors nawet z takich tarapatów wychodzi obronną ręką i zdobywa pas widzowskiej sympatii. Po części to zasługa tego, że konstruuje on swoją rolę z gąszczu mikroekspresji i samą mową ciała sugeruje głębię charakteru, o jakiej nawet nie śniło się scenarzystom, kiedy pisali mu dialogi.
Inna sprawa, że twórcy świadomie kładą fundament pod konflikt tragiczny, bo Adonis musi stawić czoła dawnemu kumplowi, który względnie słusznie ma do niego żal. Szkopuł w tym, że w połowie filmu robią ostry reset i zaczynają udawać, że nie, to jednak Creed – mistrz, gwiazdor, milioner, mąż rozchwytywanej producentki muzycznej – jest w tym układzie tak zwanym "underdogiem". Wszystko mówi tradycyjna scena treningu z wbieganiem pod górkę. Kiedy Rocky wspinał się na szczyt schodów przy akompaniamencie trąbkowej fanfary, czuliśmy, że porywa się z motyką na słońce i mierzy wysoko ponad swoją (społeczną) kategorię wagową. Adonis tymczasem trenuje na wzgórzu, gdzie stoi napis "Hollywood" i w tym obrazku wszystko jest na swoim miejscu: oto dziany facet szykuje się, by bronić dom przed inwazją biednych. Opowieść o awansie społecznym wpraszającego się na salony pariasa zastąpiła historia salonowego lwa, który mówi: sorry, za wysoko, nie mamy miejsca dla ludzi z dolin. Czemu? Bo są źli czy coś.
I nie chodzi o to, że Adonis powinien teraz posypać głowę popiołem, rozdać swoje miliony i zbić piątkę z Berniem Sandersem. Nikt nie oczekuje od "Creeda", że będzie "The Wire", nawet jeśli ma w obsadzie Michaela B. Jordana i Wooda Harrisa. Na tym polega postęp i równouprawnienie, że czarny reżyser z czarnym scenarzystą i czarną obsadą mogą sobie kręcić popcornowe blockbustery, a nie tylko dramaty o rasizmie i strukturalnych nierównościach. Tylko, że "Creed III" sam zaprasza polityczny kontekst: bohater cierpi tu na wyrzuty sumienia po awansie społecznym, kluczowa retrospekcja krąży wokół aresztowania czarnego, w tle pracuje wątek amerykańskiego więziennictwa. George Floyd i Black Lives Matter już czają się za rogiem. To jednak klasyczny tokenizm: twórcy przez pół seansu mamią nas obietnicą jakiegoś wywrotowego odkrycia, a potem ujawniają sekret, który nie jest żadnym sekretem, i co ważniejsze – niczego nie zmienia.
Kiedy dojdzie do nas, że nawet taka "Czarna Pantera" była bardziej zaangażowana, "Creed III" nagle zaczyna przypominać oscarowy "The Slap" z Willem Smithem i Chrisem Rockiem w rolach głównych: opowieść o tym, że dwóch się bije, a system korzysta. Przypomnijmy, że seria o "Rockym" uosabiała amerykański sen, startowała jako spełnienie mitu o mobilności społecznej. Dziś jednak reakcyjnie zamyka drzwi. Wniosek jest prosty: sukces to sprawa dla "nepo babies". Pozytywnymi bohaterami są tu w końcu Creed, syn Creeda, i jego były przeciwnik, teraz kumpel Drago, syn Drago. Jasne, proletariusze mogą próbować się dopchać, ale zazwyczaj obierają szemraną drogę na skróty ("popychając staruszki"), za co niestety trzeba im dać po łapkach. I tak koło się zamyka. Na koniec filmu zwycięzcą jest więc nie Creed, tylko status quo. K.O.
"Ale co z boksem?", zapytacie pewnie. Jak na moje oko za wiele boksu w filmie nie ma. Tak, są sceny z dwoma facetami na ringu. Ale zamiast się boksować, robią inne rzeczy. Albo strasznie dużo rozmawiają pomiędzy kolejnymi uderzeniami (wyglądającymi zresztą raczej "filmowo" niż "sportowo"). Albo szukają wzrokiem słabych punktów przeciwnika (w malowniczo zwolnionym tempie). Albo zastanawiają się na głos, czy już pora na "cios specjalny". Jordan powoływał się na inspirację scenami walk z serii anime "Naruto" i rozumiem, że chciał sobie trochę poreżyserować. Ale kiedy w trakcie finałowego starcia Adonis i Damian przenoszą się na "arenę wyobraźni", a wokół nich wyrastają symboliczne więzienne kraty, myślę sobie, że nie tędy droga.
Jordan-reżyser puszy się dumnie i pręży mięśnie, ale powietrze schodzi z niego szybciutko. W wadze piórkowej dzielnie sekundują mu scenarzyści, którzy za nic nie potrafią wprawić w ruch ekscytującej sportowej maszyny fabularnej. Uruchamiają natomiast poboczne historie, a potem zapominają o nich po byle dwóch scenach. Tak jest choćby z chorobą przybranej matki Creeda, Mary (Phylicia Rashad), albo napadami agresji, z jakimi zmaga się córka Creeda, Amara (Mila Davis-Kent). Twórcy ładnie portretują tu parę wychowującą niesłyszące dziecko, słusznie serwują większość dialogów w języku migowym. Ale warsztatowo znowu się wykładają, bo temat kompletnie wyparowuje gdzieś w połowie filmu.
Wątek ma zapewne kontynuować sam Adonis: tendencja córki, by rozwiązywać problemy pięściami, ewidentnie wskazuje na problem odziedziczony po ojcu. Intencja jest jasna: "Creed III" chce być opowieścią o toksycznej męskości. Tytułowy bohater, który woli uciekać od kłopotów albo sprzedać im prawego sierpowego, musi nauczyć się rozmawiać, spuścić gardę, zaufać bliskim. To jednak kolejny sprzeczny sygnał w filmie pełnym sprzecznych sygnałów. Za głos rozsądku robi w filmie żona Creeda, Bianca (Tessa Thompson), która zaprzęga moc stereotypu kobiecości, by nauczyć męża pracy nad sobą. Tyle że w decydującym momencie nawet ona ulega logice kina bokserskiego i z emfazą godną Lady Makbet nakłaniającej męża do działania mówi: a teraz idź się bić. Trudno, żeby widzowie mieli z tym problem, w końcu przyszli do kina zobaczyć właśnie to. Tylko czemu przez półtorej godziny mówiono im z ekranu, że są inne priorytety, lepsze wartości, zdrowsze rozwiązania? Prawdziwy morał filmu wydaje się brzmieć inaczej niż ten deklarowany: możemy rozmawiać, możemy manifestować, możemy empatyzować, ale koniec końców liczy się status i siła. W społeczeństwie jak w boksie: wygrywa silniejszy.
Moja ocena:
4
Jakub Popielecki
Rocznik 1985, absolwent filmoznawstwa UAM. Dziennikarz portalu Filmweb. Publikował lub publikuje również m.in. w "Przekroju", "Ekranach" i "Dwutygodniku". Współorganizował trzy edycje Festiwalu... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?